Było cudnie. Dwa tygodnie rodzinnego urlopu w Bieszczadach. Czekaliśmy na to cały rok! Kilka osób prosiło mnie o podsumowanie wyjazdu. Pytaliście jak wyruszyć z dziećmi… Co zobaczyć… Czy w ogóle warto. Wakacje trwają, a chociaż Bieszczady już opuściliśmy to mój urlop też jeszcze się nie skończył. Dlatego postanowiłam napisać dla Was mój mały pamiętnik z tego wypoczynku.
Było magicznie. Właściwie bez zasięgu – pojawiał się okazjonalnie przy większych miejscowościach, ale nawet wtedy z niego nie korzystałam, bo po pierwszych godzinach pobytu zauważyłam, że jest naprawę słabiutki, a często nie miałam nawet zasięgu telefonicznego 😉 O zgrozo – pojawił się na chwilę na jednym z górskich szczytów i od razu dopadł mnie jakiś telemarketer (nawet tutaj!).
Całą wyprawę planowaliśmy sami. Jechaliśmy własnym samochodem, a domek rezerwowaliśmy pod koniec czerwca. Mieliśmy sporo szczęścia. udało nam się zdobyć taki, który polecaliście mi na instagramie. W miejscowości Bystre.
Bystre i Baligród pojawiały się w tych poleceniach najczęściej i potwierdzam, że to świetna baza wypadowa.
I tak wyruszyliśmy. Dwoje dorosłych i troje dzieci (8 lat, 5 lat, 2 lata), a do tego nasz kot 🙂
Dzień pierwszy: podróż.
Pakowanie ogarnięte dzień wcześniej. Na koniec pozostały tylko przybory higieniczne i ekspres do kawy– bez niego się nie ruszamy! Jesteśmy totalnie uzależnieni. Postanowiliśmy maksymalnie „przetrzymać” dzieci. Bez drzemek no i długi spacer przed wyjazdem. Wyruszyliśmy o 23 z zamiarem spania w samochodzie. Zrobiliśmy to głównie ze względu na dziewczynki, bo baliśmy się, że tak długa podróż wygeneruje u nich duże zmęczenie i marudzenie. Decyzja nie do końca była słuszna – patrząc z perspektywy czasu, ale o tym na koniec.
Wszystkie kobiety na pokładzie zasnęły dość szybko. Mąż słuchał audiobooka i dzielnie prowadził właściwie przez całą noc. Ja obudziłam się około 2, później drzemałam z przerwami. Dzieci obudziły się po 5 rano. Zrobiliśmy dłuższy postój za Krakowem, przy McDonaldzie, gdzie zjedliśmy nasze kanapki, wypiliśmy kawę a dzieci poszalały trochę na placu zabaw. Zmieniliśmy się za kierownicą. Postanowiliśmy się zatrzymać w Sanoku – niedaleko celu podróży, po prawie 11 godzinach jazdy. Po co? Zameldowanie w naszym domku zaczyna się od 14, a poza tym zmęczenie naprawdę dało się we znaki. Wszystkim.
Nasz kotek zniósł podróż bardzo dobrze. Na postojach jadł, pił, załatwiał potrzeby do kuwety. Oczywiście wyciągaliśmy go z samochodu (transporterek) i nie zostawialiśmy samego.
Zatrzymaliśmy się na średniej wielkości parkingu tuż obok rzeki. To San. Niski poziom wody, duży zielony most, po którym można przejść na drugą stronę. Mąż z córkami poszedł zobaczyć skansen, a ja w tym czasie skusiłam się na szybką drzemkę w samochodzie. Spotkaliśmy się po godzinie tuż przy skansenie, gdzie znaleźliśmy perełkę kulinarną z regionalnym jedzeniem. Gospoda pod Białą Górą. Bieszczadzkie cudaki to totalnie mój smak! Placki z kapusta i sosem czosnkowym. Dziewczyny zajadały pierogi i racuchy. A mąż zachwycał się kremem chrzanowym. Hreczanyki zjadł chętnie, ale bardziej smakowały mu moje cudaki 😉
W drodze powrotnej do samochodu – koniecznie lody. Tuż przy zejściu z mostu, w drodze do parkingu, który jeszcze chwilę temu świecił pustkami, a teraz jest wypełniony samochodami po brzegi. Reklama lodów głosi: „własnej roboty”. I wiecie co? Nie wiem czy to kwestia naszego zmęczenia podróżą czy po prostu wakacyjnej radości, ale lody były pyszne. Budka niepozorna ale smaki wyborne
Kiedy zbliżała się 13:30, wyruszyliśmy w dalszą drogę. Czekał nas ostatni odcinek do pokonania. Po niecałej godzinie dotarliśmy na Krecikowe Wzgórze, do miejscowości Bystre. Za Baligrodem.
Pierwsze wrażenie? Przemili gospodarze, a domek – przytulny ? będzie nam tutaj jak w raju. Rozpakowywanie poszło ekspresowo. Do Baligrodu pojechaliśmy jeszcze po podstawowe zakupy (jest tam taki większy market czynny do 20, ale znajdą się też małe sklepiki, które otwarte są nawet w niedzielę. Zasnęliśmy wszyscy dość szybko, bo już po 20. Następnego dnia zaczną się prawdziwe wakacje.
Dzień 2: pewnie dla niektórych to codzienność.
A dla nas coś niesamowitego. Budzimy się rano, jemy szybkie śniadanie i dzieci wybiegają na podwórko. Wiele im do szczęścia nie potrzeba. Mają tak bujną wyobraźnię, ze kamyki dość szybko zamieniają się w ziemniaczki, piasek jest sosem, a opadnięte szyszki zamieniają się w płatki. Po chwili otwierają restaurację, później bawią się w sprzątaczki lub po prostu huśtają się i zjeżdżają na zjeżdżalni. A my planujemy dzień…
Zaczynamy w Baligrodzie. Jedziemy do informacji turystycznej po mapy okolicy i podpytać o miejsca warte zobaczenia.
Postanowiliśmy zacząć od zapory w Solinie. Czyli od miejsca, które określane jest jako jedno z najbardziej komercyjnych w Bieszczadach i psujących klimat bieszczadzkiej ciszy. I pewnie tak jest. Ale jeszcze się na tyle się nie wyciszyliśmy żeby nam to miało szczególnie dokuczać.
Jedziemy przez Stężnicę wyjątkowo malownicza trasą. Na razie podziwiamy widoki przez szybę samochodu, ale niedługo wyruszymy przecież na szlak. Niemniej jest pięknie i zielono. Im bliżej Soliny tym większy tłok, a w samej miejscowości ludzie są po prostu wszędzie. Znajdujemy duży parking za zaporą (nie zatrzymujcie się na tych pierwszych u góry, bo jest później problem z wyjazdem i jest naprawdę tłoczno, a kawałek dalej – wystarczy zjechać z góry, jest naprawdę dużo miejsca).
Dojście na zaporę to istny jarmark. Wszędzie stragany z nie-zawsze-regionalnymi produktami 😉 Ale wykorzystuję sytuację i kupuję fajne kubki do kawy 😉
Na samej zaporze jest trochę lepiej. Spacerujemy i podziwiamy widoki. Opowiadamy dzieciom o elektrowni i tyle. Nie decydujemy się na rejs statkiem, chociaż jest taka możliwość. Nie jesteśmy zwolennikami odhaczania wszystkich możliwych „atrakcji”. Wybieramy po prostu to, na co mamy ochotę w danej chwili, biorąc przede wszystkim pod uwagę samopoczucie dzieci.
Skoro już jesteśmy w tej okolicy to naszym kolejnym przystankiem będą Uherce Mineralne. Tego dnia oglądamy kościół i spacerkiem idziemy nad wodospad na Olszance. Ale same Uherce skrywają znacznie więcej atrakcji – o tym nieco później. Kościółek, który chciałam zobaczyć jest zamknięty – jest możliwość podejrzeć tylko zza krat, ale i tak mi się podoba (uwielbiam stare, małe kościoły). Otacza go mur obronny a obok stoi dzwonnica.
Spacer nad wodospady nie jest specjalnie długi, ale jest możliwość podjechania samochodem. Mieliśmy jednak ochotę się przejść. Warto wziąć buty do wody (czego nie przewidziałam) – kamienie są miejscami ostre, ale było dość ciepło i weszliśmy do wody 🙂
Po powrocie z tej dłuższej wyprawy decydujemy się zjeść w Baligrodzie, ale nie polecę miejsca, bo nie byliśmy zadowoleni ani z samego jedzenia, ani z obsługi.
Dzień 3: Bystre
Na nadmorskim plenerze czytelniczym wpadł w moje ręce przewodnik po Bieszczadach. Kupiłam go z myślą o nadchodzącym urlopie. Generalnie nie jest to jakaś perełka i sporo w nim informacji historycznych, ale Bystre zajmowało w nim dosyć dużo stron. Gdybyście zobaczyli tę mieścinę to bylibyście w takim samym szoku jak ja. To taka osada schowana w lesie. Ma kilkadziesiąt mieszkańców. Zdecydowanie więcej tu domków turystycznych, ale jak się okazuje warto i tutaj trochę pospacerować.
Wybraliśmy się ścieżką do ujęcia wodny pitnej, a później w kierunku źródeł mineralnych. Po drodze trafiliśmy na punkt widokowy, sztolnię i rezerwat Gołoborze. Nie zamierzaliśmy jednak chodzić po szlakach, więc zrezygnowaliśmy z dłuższej wyprawy – nie ubraliśmy nawet odpowiedniego obuwia, bo nie podejrzewaliśmy, że są tutaj takie ścieżki.
Woda w samym źródle mineralnym zawiera dużo sodu. Zabierzcie ze sobą trochę do butelki, a później na szlak. Świetna w upalne dni 🙂
Dzień 4: czas zdobyć szczyt!
Ale pada deszcz! Dokładnie w momencie kiedy przekraczamy próg domu. Nie zniechęca nas to, bo prognoza jest optymistyczna. Ruszamy. Dojeżdżamy do Przełęczy Wyżnej. Jest duży parking, a sam żółty szlak prowadzący do „Chatki Puchatka” jest chyba najpopularniejszym wejściem na Połoninę Wetlińską. Parking jest płatny: 25 zł. Ale samo wejście na teren parku narodowego dla dużych rodzin (karta dużej rodziny) jest darmowe.
Szlak jest jednym z łatwiejszych, ale radzę ubrać dobre buty.
Trasa biegnie mniej więcej w 2/3 przez las i sporo jest na niej kamieni i wystających korzeni drzew. Jej przejście zajęło nam ok godziny. Starsze dziewczynki świetnie dały radę, zachwycone nie tylko szukaniem oznaczeń szlaku ale i samą trasą. Pomagał im tata. Najmłodszą miałam w nosidle. Spała przez większość drogi na górę. Na samej górze jest schronisko. które zdecydowanie ma swój klimat. Nie ma bieżącej wody, nie ma prądu, a można napić się ciepłej herbaty i kupić przekąskę. Odpoczywamy chwile na szczycie i w tym czasie przechodzą przez nas chmury.
Widoczność początkowo jest słabsza, dodatkowo jest uczucie chłodu, ale gdy chmurę przepędza wiatr to robi się cieplej, a my zachwycamy się widokami. Postanawiamy tu wrócić za kilka dni.
Zejście jest dosyć łagodne, ale zdecydowanie robi się tłoczno. Kiedy wchodziliśmy na górę (ok 9) to spotykaliśmy pojedyncze osoby. Parking tez był raczej pusty, ale jak schodziliśmy na dół to co 2 sekundy pozdrawialiśmy inne osoby na szlaku. Najgorzej gdy mijała nas kilkudziesięcioosobowa wycieczka dzieci z opiekunami. Po prostu tłok i ciężko było zejść. Zdecydowanie im szybciej ogarnie się wejście i zejście – tym lepiej. Z organizacyjnych i fajnych ciekawostek- tuż przy wejściu na szlak (za kasami) jest ekologiczna toaleta z dżdżownicami 😉
Jesteśmy głodni! Jeszcze w Sanoku, gdy jedliśmy przy skansenie i wstawiłam zdjęcie knajpy to od razu kilka osób poleciło mi inne smaczne miejsca w Bieszczadach. Dobrze, że porobiłam screeny, bo później z zasięgiem było rożnie. Wśród tych polecanych miejsc była Chata Wędrowca. Jest niedaleko-w Wetlinie (rzut beretem od wejścia na żółty szlak). Szybka decyzja- jedziemy. I wtedy doznaliśmy szoku…
Poznaliśmy tutejsze naleśniki giganty, których nie daliśmy rady zjeść, a w naszej rodzinie rzadko się zdarza żeby coś zostało na talerzu (wzięliśmy nawet na wynos- zdecydowanie nie przesadzajcie z ilością). Chata Wędrowca to miejsce, które zdecydowanie mogę Wam polecić, ale dokładniej o tym napiszę nieco dalej.
Pomyślał by ktoś, że po takiej wyprawie na szczyt dzieci będą zmęczone… Całe popołudnie szalały jeszcze na podwórku. One serio się ładują w trakcie wysiłku 😉
Dzień 5: wyprawa na Tarnicę
Szybka decyzja w godzinach porannych. Pobudka około 6:30. Pochmurno, ale jak zawsze ciepło. Zerkam w prognozę pogody, która opornie się odświeża. Właściwie nie mam zasięgu, ale aplikacja pogodowa po 20 minutach rusza i pokazuje brak deszczu. Po śniadaniu szybko się zbieramy i przed 8 jesteśmy już w drodze.
Na miejsce docieramy po godzinie. Planujemy wyruszyć z miejscowości Wołosate, bo to wejście na Tarnicę jest jednym z łagodniejszych. Dojeżdżamy na miejsce gdzie straż parku kieruje nas na duży parking. Opłata podobna jak przy Chatce Puchatka. Są tutaj toalety, więc przed wyruszeniem na szlak można z nich skorzystać. Przy kasie niewielka kolejka. Karty Dużej Rodziny upoważniają nas do darmowego wejścia. Ruszamy chwilę po 9.
Jest ciepło, momentami wieje przyjemny wiatr, kurtki bierzemy „w razie czego” i przewiązujemy je sobie w pasie. Wkładam Alicję do nosidła, po chwili słodko śpi. Pierwszy odcinek drogi jest ciężki. Nie ma dużego wzniesienia – wręcz przeciwnie. Prosta, mało urozmaicona leśna dróżka. Idziemy niespełna 20 minut, a dzieci zaczynają kręcić nosami. Przed nami widać szczyt, na który zmierzamy. Tarnica. 1346 mnpm. Mnie też dopada kryzys. Mam wątpliwości czy damy radę…
Nie damy się! Znajdujemy dzieciom rozrywkę- szukamy oznaczeń szlaku. Po kolejnych 20 minutach wchodzimy na fajne leśne ścieżki. Jest coraz bardziej pod górę, duże urozmaicenie terenu. Trochę większych podejść, umocnienia w kształcie schodów, drewniane pomosty. Dzieciakom się podoba. Średnia córka idzie z tatą, najstarsza tuż za nimi, ja z Alą zamykamy ten mały pochód.
Nie powiedziałabym, że na szlaku jest pusto, ale nie jest tłoczno. Spokojnie pokonujemy kolejne odcinki. Sporo jest schodów, chociaż jeśli mam być szczera lepiej idzie mi się po samych kamieniach. Widoki zachwycają. Droga leśna nie trwa zbyt długo, a po wyjściu na odsłonięte tereny właściwie cały czas można podziwiać piękne Bieszczady. Dziewczyny są szczęśliwe. Widzą, że im wyżej wchodzimy, tym widoki są piękniejsze. To dodaje im sił. Alicja budzi się po godzinie.
Lekko nie jest. Czuję nogi i to mocno. Spocona jestem cała. I to przeszkadza mi najbardziej. Waga córki tak mi nie dokucza jak to, że jest grzejnikiem przyczepionym do moich pleców. Ale mąż ma dosyć ciężki plecak i dodatkowo pomaga starszym córkom.
Ostatni odcinek drogi idzie się dosyć łatwo, a gdy mija 1,5 godziny od wyruszenia na szlak to jesteśmy na przełęczy. Jak głosi drogowskaz- stad już tylko 15 minut na Tarnicę.
Pałaszujemy kanapki i owoce – zabraliśmy banany i gruszki jako szybki zastrzyk energii. Dzieci są zmęczone. Zwłaszcza nasza 5-latka. To chyba bardziej zmęczenie psychiczne. Zmieniam nosidło na takie szybciej zapinane i ruszamy dalej. Jest dosyć wąsko i chociaż droga jest krótsza niż te 15 minut to widzę jak przede mną mąż bierze na ręce naszą Olkę.
Ania idzie dzielnie, ale średnia córka miała duży kryzys. Kilka trudniejszych fragmentów niesie ją tata, ale ostatni pokonuje samodzielnie. Widzi krzyż. Spotykamy się na szczycie i zachwycamy widokami. Jesteśmy zmęczeni, ale szczęśliwi. Dumni z dziewczynek. Wszyscy daliśmy radę. Największa atrakcja? Widoki to jedno, ale kamyczki są oczywiście zawsze dobre do zabawy, krzyż ogromny, kilka zdjęć, picie i ruszamy z powrotem.
Idziemy tą samą drogą, chociaż chętnie spróbowalibyśmy innego zejścia. Wiemy ze dzieci nie dałyby rady iść jeszcze kilkadziesiąt minut dodatkowo po płaskim terenie w kierunku samochodu. Schodzę z plecakiem i Olką. Radzi sobie dobrze, ale w niektórych miejscach potrzebuje większej pomocy. Jest stromo i ciasno. Bardzo dużo osób dopiero zmierza na szczyt.
Samo zejście z Tarnicy to 1 godzina, 20 minut. Duma nas rozpiera. Mamy dzielne córki.
Na szlaku widziałam sporo osób z dzieciakami w nosidłach. Myślę, że zdecydowanie łatwiej jest wejść na szczyt z dwulatką w nosidle niż z 3-4 latkiem na własnych nogach. Ale dziwi mnie, że ktoś wchodzi z 2-3 msc dzieckiem – tym bardziej, że takie maleństwo nie bardzo nadaje się do nosidła… Zawsze pamiętajcie o tym, że jedna pozycja przez 1,5 godziny to dla takiego dziecka, dla jego kręgosłupa dosyć duże obciążenie.
Nasza nagroda to pyszny obiad w Chacie Wędrowca. Tym razem stawiamy na inne od naleśników jedzenie.
Ta knajpa zachwyca mnie niesamowitym klimatem. Mąż podpytuje kelnerkę o piwa. Zdobywamy więcej informacji o bieszczadzkim browarze i obiecujemy sobie ze musimy go odwiedzić.
Z pełnymi brzuchami ruszamy do domu. Czas na zasłużony odpoczynek…
ps. Żeby nie było – Bieszczady mnie nie sponsorują ;p
cdn…
cz.2 opowieści już dostępna: klik
Czy ja dobrze zrozumiałam??? Pani doktor wzięła w Bieszczady KOTA???????
Wzięła wzięła ? nie sądziłaś że to się kiedyś stanie, prawda ???
Fajna wyprawa 😀 Sporo zwiedziliście
Bardzo ciekawa relacja! Dobrze się czytało, no i nabrałam chęci na taką wycieczkę!
Mam pytanie, jakiego nosidła Pani używa?
na dłuższe wejście mieliśmy mei-tai, ale zapasowo wzięliśmy jeszcze starą tulę – przydała się jak była konieczność przejścia krótkie odcinka (po ostatnim postoju z przełęczy na sam szczyt) – bo szybko się zapina, a mei tai trzeba wiązać. Dostałam co prawda kilka uwag na ig, że tula jest za mała, ale póki dziecko ma dobrą pozycję w nosidle ( kolanka na wysokości pupy lub wyżej) to uważam, że krótkie kilkunastominutowe odcinki są dopuszczalne 🙂